W Uyuni bylo tak....
po calonocnej gehennie w autobusie relacji La Paz - Uyuni, rankiem okolo 7 wreszcie moglismy wyprostowac nogi. Z dworca - skrzyzowania dwoch ulic odebral nas Luis (z ktorym mielismy jechac na wycieczke, za co zaplacilismy dzien wczesniej w La Paz...). Swiecac zlotymi zebami odstawil nas na bok i kazal czekac, nic nie tlumaczac, w miedzy czasie wylapal grupe 12 osob i wepchnal (odsprzedal) nas do innego jeppa pod pretekstem ze nie zamawialismy wycieczki z angielskojezycznym guidem...
Na szczescie nie musielismy sie przez trzy dni patrzec w falszywy zloty usmiech typowego boliwijczyka.) Pojechalismy z grupa trzech hiszpanow, argentynka i naszym boliwijskim przewodnikiem Franco,)
Plecaki na dach, dwie beczki paliwa na dach, troche zarcia do bagaznika i w droge.
Pierwszy dzien minal szybko, poznalismy sie z Carlosem, Huanem, Davidem i Augustina.
W pierwszej kolejnosci zabralismy sie na cmentarzysko lokomotyw w Uyuni, szalu nie bylo staly dwa przysypane piachem tory pelne lokomotyw i innych tworow kolejowych rozebrane na tyle ile tylko dalo sie uniesc.
Zwiedzilismy miejsca gdzie zbiera sie sol z wyschnietego jeziora, jakas mala wioske prawie nie zamieszkala z pomnikowymi ciezarowkami.
Kolejniy przystanek zaliczylismy na wyspie rybackiej, choc wody brak tam od wielu wielu lat, gdzie rosna kaktusy najstarsze okolo 2000lat najwyzsze okolo 9m. Tam zjedlismy lunch i pogonilismy dalej, na zachod slonca na salarze.
Salar, jak salar, wyschniete jezioro moze kiedys morze, ale trzeba przyznac ze rowno wyschlo zostalo tylko takie wielkie solne lodowisko, gdyby nie wulkany brzegu nie bylo by widac.
Wieczorem jako jedni z ostatnich dojechalismy za granice salaru, do hostelu, calego z soli, solne sciany, podlogi, lozka i stoly, dach jedynie nie byl z soli z oczywistych wzgledow.)
Po kolacji pogralismy w UNO z Hiszpanami, w miedzy czasie Augusina z niewiadomych przyczyn (moze wysokosc npm) biegala na zewnatrzraz po razie zwracac lunch ;/
Poranek, zaczal sie ciekawie, okazalo sie ze w tym odludziu jest ciepla woda, wiec my cywilizowani, bez wiekszego zastanowienia skorzystalismy ,)
Tuz po sniadaniu przed wyjazdem pojawila sie babuszka z komunikatem dla nas bez zrozumienia, ze nalezy sie dodatkowa oplata za prysznic w cieplej wodzie hihihihi na szczescie tylko 5Bs, wiec nie bylo najgorzej.
Potem, caly dzien jechalismy jeppem, landcruzer dawal rade, a Franek nie wymagal od niego za wiele, wiec tak sie toczylismy.
Po drodze roznokolorowe jeziorka, na nich flamingi, dokola szczyty wulkanow, piach, zwir, skaly i tak na przemian. W drodze nad jedna z lagun (tak ladnie sobie to tu nazwali) pomimo wszechobecnego zapachu siarki zjedlismy sobie lunch i pomknelismy dalej, ku gorze o siedmiu kolorach i jakimstam "niesamowitym" tworom skalnym, az do laguny colorado gdzie w spartanskich warunkach spedzilismy kolejna noc
Krajobraz rzeczywiscie jest tam niesamowity, sam fakt ciaglego przebywania pomiedzy 4000 a 5000mnpm, gdzie dokola jak okiem siegnac kolorowe piach, skaly, zbocza wulkanow i doliny, sie czuje.